HOME
|
DD
All
Tag
Groups
Search!
Nera01
— Beyond Now
Published:
2009-08-15 20:04:56 +0000 UTC
; Views:
281
; Favourites:
0
; Downloads:
5
Redirect to original
Description
NA TYŁACH TERAZ
Surrealistyczny obrazek wojenny
Pocisk śmignął za oknem i uszkodził fragment okopu. Nie oderwałam wzroku od monitora.
Przywykłam.
Dziewczyna na wojnie. Dziewczyna w pełnym mundurze polowym i z bronią przy boku. Dziewczyna na wojnie w mundurze i z bronią, łamiąca zabezpieczenia wroga.
Wielowarstwowy blaszany dach bunkra, do trzech czwartych wkopanego w ziemię, obrywa znowu. Ale nic mu nie będzie. To tutaj kończą swój żywot uszkodzone czołgi. Warstwa blachy wytrzymałaby nawet nalot dywanowy. Jedyną kwestią bezpieczeństwa pod tym względem jest wytrzymałość elementów podpierających ów pancerny dach – głównie luf wymontowanych ze wspomnianych czołgów. To właśnie przez te lufy, a konkretnie ich długość, jako jedyna z załogi bunkra potrafię poruszać się po nim w pozycji wyprostowanej, a i to tylko bez hełmu.
Pip, pip, pip. Access denied. Po raz milion dwieście szesnasty. Idzie przywyknąć, ale jestem już nieco sfrustrowana.
– Niech to pieron… – Folguję sobie, waląc pięścią w wytartą klawiaturę. – Piksa, masz jeszcze wodę?
Kolega po fachu z drugiego stanowiska robi współczującą minę i rzuca do połowy opróżnioną butelką mineralnej. Teatralnym gestem przechylam flaszę do wyschniętego od kurzu gardła i liczę w myślach do trzech. Dokładnie w spodziewanym momencie rozlega się niezadowolony głos trzeciej i ostatniej już osoby przebywającej w bunkrze.
– Ile razy można mówić? Uważajcie z tą wodą przy sprzęcie – mówi Cichy spokojnie, ale nie bez irytacji wywołanej naszym niesubordynowaniem.
– Ile razy można mówić tobie, że tym gratom nic już nie zaszkodzi? – odpowiadam uprzejmie.
Określenie „wojskowy” zawsze jakoś kojarzy się z czymś porządnym, układnym, nienagannym i hardym, a w odniesieniu do urządzeń – nowoczesnym. Otóż nic z tych rzeczy. Komputery i wszelaka inna elektronika na tym, że się tak wyrażę, bocznym froncie bocznego frontu zostały zaprojektowane i opracowane od strony technicznej w taki sposób, żeby spełniały wszystkie i jedyne trzy warunki dyktowane przez sytuację. Czyli: primo – mają działać, secundo – umożliwiać dyskretną komunikację z urządzeniami po drugiej stronie frontu (czyli, przekładając na nasze, cracking) i tertio – muszą być skonstruowane tak, żeby w razie zniszczenia sprzętu nie było czego żałować. Trzy sprzęciki w zdezelowanym bunkrze właśnie takie są. Pomyślane tak, by zapewniały i komfort pracy, i bezpieczeństwo danych.
W praktyce wygląda to następująco. Otwarte obudowy stojące w rządku pod długą ławą, dźwigającą monitory i klawiatury, wypełnione są podzespołami, które jakieś osiem lat temu wyznaczały standardy na rynku. Na podłodze po obu stronach ławy rezydują dwa wielkie, praktycznie niezniszczalne i wkurzająco głośne ruskie wiatraki, których zadaniem jest zarówno chłodzenie, jak i odkurzanie jednostek centralnych. Żeby pracowały szybciej, a właściwie, żeby w ogóle pracowały – to jest kwestia komfortu pracy.
Kwestia bezpieczeństwa danych przedstawia się jeszcze prościej. W razie nagłego, choć w tych realiach nie nieprzewidzianego zagrożenia wyszarpnięcie dysku i wrzucenie go do schowka pod podłogą zajmuje w praktyce nie więcej niż dziesięć sekund.
Odstawiam butelkę wody na ziemię i spoglądam z ukosa na Cichego. Jak to on, zdążył już zapomnieć o incydencie z wodą przy sprzęcie. Siedzi teraz sztywno przy swoim stanowisku i stara się sprawiać wrażenie, że naprawdę patrzy w monitor, a nie w okienko nieco wyżej. Przejrzeliśmy go z Piksą już dawno.
Swoje nieoficjalne dowództwo nad najbliższym linii frontu czynnym bunkrze komputerowym (czynnym – bo mieliśmy prąd), pobliskim szpitalem polowym i niewielkim oddziałem chłopaków z karabinami Cichy traktuje bardzo serio.
Nieoficjalne – z tego powodu, że nie posiada stopnia. A nie posiada go, ponieważ – cytując dowództwo wyższe – zbytnio angażuje się emocjonalnie. Ale co taki Cichy z niskim stopniem może poradzić na to, że bardzo się przejmuje „swoim” oddziałem. Jest jednak na tyle dobry, że dali mu szansę, a w zamian pozbawili patronatu kogoś bardziej doświadczonego. Więc pełny zapału Cichy ma nieustanny dylemat, czy bardziej jest potrzebny w bunkrze, czy w okopie. Ot, takie to nasze dowództwo.
Słyszę salwę prosto w dach naszej kryjówki. Krótki, intensywny łomot, przerwa, znowu łomot, znowu przerwa i tak kilka razy. Nie potrafię się skupić na swoim włamaniu, a Cichy na swoich galopujących myślach. Uprzedzam go i włączam radioodtwarzacz, pożyczony bezzwrotnie od jakichś Niemców i nafaszerowany muzyczną kolekcją Cichego. Power metal w najlepszym wydaniu. Tłumi dźwięki otoczenia i jakoś tak mobilizuje do roboty.
Cichy kiwa głową z lekkim uśmiechem aprobaty, Piksa mruży oczy i intensywniej stuka w klawiaturę. Jakoś nie przepada za metalem. Ale nawet, gdyby był w możliwości zawetowania ustawy Cichego o muzyce przy pracy, zostałby przegłosowany, bo ja jestem na tak i tworzę tym samym większość głosów.
Bębnię palcami o stół i przewijam zawartość ekranu, próbując wyłowić wzrokiem jakąś ciekawą linijkę szarawego tekstu na czarnym tle. Marszczę brwi, minimalizuję okno, klikam w paru konkretnych miejscach. Access denied, Access denied. Niech cię pies, myślę. Moja ambicja jest zła, nie lubi czegoś nie umieć. Ale życie, zwłaszcza na wojnie, bywa brutalne.
– Cichy! – wołam, by przekrzyczeć podwójną barierę muzyki oraz głębokich rozważań naszego capo. – Mogę obejść się brutalnie z tym dziadostwem?
Przez chwilę taksuje mnie wzrokiem.
– Możesz, ale uważaj na system – mówi w końcu. Unoszę brwi. – Etka, poważnie. Nie mamy już płyty instalacyjnej.
– A co się z nią stało? – pytam zdziwiona.
Moment niezręcznego milczenia Cichego wykorzystuje Piksa.
– Nadepnął na nią – stwierdza swobodnie, po czym robi minę do dowódcy.
Ups. No to rzeczywiście problem. Warunki, czyli brak możliwości zdobycia bądź zgrania kopii płyt, nie pozwalały nam na posiadanie więcej niż jednego dysku z systemem.
– Ciebie też to dotyczy, Kropek, więc również się pilnuj – odpowiada chłodno Cichy.
– To następnym razem patrz pod nogi, Szekspir – odgryza się Piksa. Nie lubi, jak ktoś go nazywa Kropkiem. Tak samo Cichy nie przepada za Szekspirem.
– Uważaj sobie, bo dam ci pistolet i wyrzucę cię w teren – Cichy zniża głos.
– Nie poradzisz tu sobie beze mnie – Piksa robi drwiącą minę i odwraca wzrok w ekran. Odezwał się tylko na tyle głośno, by mieć pewność, iż Cichy usłyszał.
Wzdycham bezgłośnie. Naturalnie Piksa blefuje, jak to często oni obydwaj. Działką Piksy jest bezpieczeństwo. Cichy jest w tym równie dobry, ale bez niego miałby dwa razy więcej roboty.
Cichy zrezygnował z dalszego komentarza, gdyż wymagałoby to użycia wyrażeń nieakceptowalnych. A nie chce tracić nieformalnej sławy jednego z nielicznych żołnierzy, którzy przestrzegają umownego limitu przekleństw na godzinę. Nawet zresztą nie podniósł głosu. Cichy rzadko to czyni. Dlatego został Cichym.
Zabronione jest wymienianie na głos swoich imion i nazwisk. A już w żadnym wypadku obu naraz.
Muzyka nie przeszkadza, gdy już się człowiek nauczy przy niej pracować.
Jak brutalnie, to brutalnie. I tak po mojej ostatniej akcji poprawialiśmy systemy wszyscy razem na każdym komputerze z osobna, żeby zminimalizować ryzyko. To zresztą był chyba jeden z ostatnich dni, kiedy byliśmy w posiadaniu płyty.
Kursor na ekranie zbliża się do małej ikonki, tej samej, od której rozpoczęło się tamto zamieszanie.
Było powiedziane: nie ruszać tego programu. A jeśli już ruszać, to uważać. Bardzo. Jak przy gmeraniu w BIOSie. Bo narozrabianie w rejestrze to przy tym mały pikuś.
Ale możliwości są ogromne.
Włączyłam wtedy nasłuchiwanie ich połączeń. Internet radiowy to jednocześnie potęga i przekleństwo. Zdołałam niezauważona przejąć kontrolę nad systemem zdalnego sterowania pociskami. Bez fałszywej skromności – ocaliłam trzy miasta, ponadto jedną z rakiet udało mi się trafić w jakąś większą ich jednostkę.
Nie przewidziałam tylko jednej rzeczy.
Pod system podczepiony był szpieg wyłapujący połączenia z zewnątrz, w dodatku razem z kolegą trojanem ukryty jakimś pierońskim rodzajem rootkita. Pecet padł bez walki. Całe szczęście, że wszystkie ważne informacje wędrują od razu na komputer Piksy, po czym z mojego dysku znika po nich ślad. Piksa zajmuje się głównie zabezpieczaniem naszej małej wewnętrznej sieci. To był jego pomysł, dzięki czemu miałam wolną rękę, a dane były pod kontrolą. Mądry Kropek.
Już będę uważać.
Kilka minut klikania. Coś mi się w końcu udaje. Uśmiecham się do siebie, gdy dostrzegam coś dziwnego. I niepokojącego.
– Chodźcie tu! – syczę. Cichy w trzech krokach jest przy mnie, Piksa dochodzi od drugiego końca stołu.
– Co to? – pyta Piksa na widok długich kolumnie literek i cyferek.
Cichy podnosi rękę do twarzy.
– Logi – odpowiadam, nie kryjąc emocji w głosie. – Łączności radiowej z czołgami – dodaję.
Cichy przegląda zawartość ekranu, po czym nieruchomieje. Gdyby nie muzyka, wyglądałoby na to, że nasłuchuje niewątpliwie niepokojących odgłosów z zewnątrz.
– To – Stuka palcem w naelektryzowany ekran, choć sam dostaje czegoś, gdy robimy tak z Piksą – Znaczy, że szykują się ostre kłopoty.
Wraca na swoje stanowisko.
– Piksa, natychmiast to przechwyć – Cichy znów jest w swoim żywiole. Piksa doskakuje do swojego stanowiska i zaczyna ściągać dane. Radiowy internet to przekleństwo, ale i błogosławieństwo. – Już? Świetnie. Etka, wyłaź stamtąd. Szybko…
Waham się tylko chwilę. Nic nie wciskając, schylam się pod stół i wyszarpuję wtyczkę od zasilacza. Cichy patrzy z oburzoną miną na to jawne barbarzyństwo, ale kiwa głową.
Wstaję od blaszanego pudła i podchodzę do chłopaków. Uśmiecham się do Cichego.
A bo to on sam nigdy nie nawywijał?
Sytuacja jest poważna, ale wspomnienia przeszłości Cichego poprawiają mi humor.
To ta akcja zapewniła mu swego rodzaju uznanie wśród dowództwa wyższego. Była ryzykowna. On sam, jak o tym mówił, wspominał, że dosłownie cały czas obawiał się o swój szanowny żywot, jak również, iż nie wie, czy zdołałby ten wyczyn powtórzyć. Ale lubi Cichy o owym manewrze opowiadać, lubi…
Pewnego razu kilka czy kilkanaście tygodni temu, gdy jeszcze nikomu wyższemu rangą nie wpadłoby do głowy, by powierzyć Cichemu zadanie poważniejsze od biegania z bronią, wpadło tam jemu samemu. Ta myśl była tak niespokojna, że gdy napotkał pod lasem Niemca samotnie poległego od pocisku, objawił mu się szalony pomysł i zanim zdążył go rozważyć, ściągnął mundur ze szkopa i wybrał się do ich obozu. Że ma jasne włosy i oczy oraz biegle mówi po ichniemu, tym łatwiej mu było. Co narozrabiał, dotarło do niego już na miejscu, po tym, jak nie potrafił się powstrzymać od wdania się w pyskówkę z jakimś żądnym władzy kapralem. Ale musiał to jeszcze przynajmniej trochę pociągnąć, aż zdążył zasłyszeć to i owo i zwiać, czyli wrócić. I oczywiście powtórzyć, co trzeba i komu trzeba, a w międzyczasie nasłuchać się jeszcze za niesubordynację.
Prał później bardzo porządnie swoje własne ciuchy i zmarnował pół przydziału wszelakich środków czystości, żeby przestać „śmierdzieć Szwabami”. Dobry jest. Ja nie potrafiłabym się tak poświęcić. Nie wytrzymałabym, żeby czegoś nie palnąć, i byłoby po mnie. Nie, zbyt głęboką urazę żywię do tych, co wywołali dziewięćdziesiąt dziewięć procent wszystkich wojen w Europie.
Cichy ogląda u siebie to, co przekazał mu ode mnie Piksa. Chwilę temu nawet już nie udawał, iż nie patrzy w okno. Teraz jest zupełnie przytomny. Przewija długą listę logów i czyta to, co jeszcze niedawno biegło przez eter pomiędzy czołgami a centralką.
Stoję między nimi, ale nieco z tyłu. Nie włączam jeszcze komputera. Daję czas wirusowi, którego wypuściłam przodem, by mnie krył, żeby zatarł wszelkie ślady, a także niektóre informacje. Tylko te, które kazał mi go nauczyć Cichy. Po to, żeby utrudnić Niemcom życie, ale i żeby nie zorientowali się od razu.
Patrzę to w jeden ekran, to w drugi, ale bez skupienia. Uwagę poświęcam energicznym rytmom płynącym z odtwarzacza, na które chyba tylko ja zwracam w tej chwili jakąkolwiek uwagę.
Piksa klika jak wariat, Cichy przesuwa wzrokiem po logach. Dostrzegam ich niepokój. Wracam do żywych, bo czuję, że powinnam.
Zaglądam w logi. Choć Cichy mnie nie widzi, bo stoję za jego plecami, bez słowa pokazuje kursorem parę linijek.
– A niech to pieron – pada z moich ust.
Cichy w milczeniu kiwa głową. Hałas na zewnątrz bunkra nie daje spokoju.
W tym momencie do blaszanej twierdzy wpada Mysza. Dosłownie wpada, bo potyka się w krzywym progu i zalicza bliskie spotkanie z ukurzoną podłogą. Ma jeszcze na sobie fartuch, który kiedyś naprawdę był biały, i gumowe rękawiczki. Podnosi się szybko i patrzy ostro na Cichego. Twarz ma brudną i pokaleczoną, ale jej wzrok jest niezłomny.
– Nalot – mówi krótko. – Zbombardowali szpital. Po chłopakach.
Daje czas Cichemu na stosowną reakcję. To dla niego potężny cios. Mysza jedną ręką ściąga fartuch i podchodzi do mnie.
– Etka, zawiń mi rękę. Sama nie dam rady.
Dopiero teraz dostrzegam, że ręka Myszy nieźle krwawi. Musiała dostać naprawdę niefortunnie. Ale Mysza jest harda, wie, co należy do obowiązków dziewczyny na wojnie. Zachowywać się jak chłopak na wojnie. A chłopaki nie płaczą.
Zawijam brudnym kawałkiem szmaty zranione ramię Myszy. Do higieny nie mamy głowy. Cichy patrzy oszołomiony, niemal słyszę tupot myśli pędzących przez jego głowę. Gdy zaciskam supeł, Mysza wyrywa mi się. Bierze jedną z zapasowych myszy zza monitora Piksy i ciska nią zdrową ręką przez całe pomieszczenie. Kablasty gryzoń trafia dokładnie w odtwarzacz Cichego. Muzyka posłusznie milknie.
– Szekspir, rusz szanowność! Czołgi jadą, zaraz nas tu zmiażdży! – krzyczy Mysza.
To działa na Cichego jak kubeł zimnej wody. Zrywa się ze stołka, wali głową w niski strop – i siada z powrotem, łapie się za potylicę. Mruga ostro. Mysza uśmiecha się trochę złośliwie. Toleruje Cichego jako komendanta, ale nie darzy go szczególnie przyjacielskim uczuciem.
– Piksa, dyski! – wołam.
Dokładnie według planu awaryjnego wyrywamy dyski twarde ze szkieletów pudeł i chowamy je we wzmocnionym schowku w podłodze. Mysza wybiera sobie strzelbę z małego stosu leżącego w kącie. Cichy bierze się w garść i również ratuje swój dysk. Pilnuje, żeby każde z nas zabrało tyle broni, ile tylko uniesie, po czym chwyta karabin i butelkę z wodą Piksy i wychodzi ostatni.
Odbiegamy w stronę lasu na bezpieczną odległość. Gdy tylko trafiamy między pierwsze drzewa, na kupę starej blachy wjeżdża czołg. Patrzymy bez zdziwienia, jak wielotonowy kaszalot zapada się do środka bunkra. A następne już widać z tyłu…
Piksa przez chwilę podrzuca w ręku wielki granat. Obserwuje, jak właz schwytanego w pułapkę czołgu pomału się otwiera. Minę ma zdecydowaną.
– Zobaczymy się kiedyś! – woła nagle i rzuca się do przodu.
Cichy próbuje go gonić, ale łapiemy go z Myszą za szmaty, więc tylko krzyczy Piksie do rozumu.
Cichy rzadko podnosi głos.
Piksa nie zwraca na niego uwagi. Na nas zresztą też. W biegu odbezpiecza granat, doskakuje do wyglądających z włazu zdezorientowanych Niemców i ciska granatem do środka. Odwraca się i zeskakuje z czołgu. Przez chwilę patrzymy na niego, on na nas.
Element zaskoczenia robi swoje. Powszechnie wiadomo, że instynkt morderczy fanatycznych niemieckich żołnierzy jest silniejszy od ich instynktu samozachowawczego.
Słychać głuchy strzał.
Piksa ma spokojny wyraz twarzy. Pada do przodu, a na jego bluzie pomału rośnie czerwona plama.
Niemcy celują w nas. Stoimy zbyt oszołomieni, żeby coś zrobić, żeby odpowiedzieć.
Jakąś sekundę później donośny huk i siła wybuchu powalają na ziemię.
Chwilę potem jest po wszystkim. Cichy dochodzi do siebie pierwszy i tym razem to on podrywa do ucieczki. Zbieramy broń i biegniemy wzdłuż krawędzi lasu. Skąd Piksa wytrzasnął tę filipinkę?
Oglądam się przez ramię. Patrzę na dymiącą dziurę w ziemi i stertę rozrzuconego żelastwa. Czy naprawdę miała sens próba ratowania tych nieszczęsnych dysków?, myślę. Bunkra też mi nie żal. I tak był za niski.
I tylko Piksa…
Czuję ostry dreszcz.
Dzielny chłopak…
Zaciskam zęby. Chcę uspokoić nerwy. Nie wychodzi.
Obok mnie Cichy. Przygarbiony, poważny. Widzę po nim, że też jest roztrzęsiony.
Mysza nieco z tyłu. Przekładam pistolet do drugiej ręki i bez słowa chwytam ją pod ramię. Stary fartuch przesiąka krwią. Mysza jest dzielna, ale widać, że pomału traci siły. Cichy nie zauważa, że nas wyprzedził.
– Szekspir, dowódco jeden pierniczony, zaraz sanitariuszka ci zejdzie i nawet się nie skapniesz! – Nie wytrzymuję.
Cichy staje i odwraca się. W oczach rosnąca panika. Wkurzona, po raz pierwszy mam ochotę porządnie kopnąć go w szanowność.
Spuszcza głowę. Wygląda, jakby chciał się poddać.
Mysza opiera się o mnie. Czuję, że ma gorączkę.
– No i czego tak stoisz? – Dalej bezlitośnie najeżdżam na dowódcę. Mysza nic nie mówi, oszczędza siły, ale wspiera mnie spojrzeniem. – Bierz tę broń i leć do tych, którzy ci jeszcze zostali! – wrzeszczę na Cichego. – Ja tu z nią zostanę.
Wzrok Cichego jest nieprzenikniony i trudny do zniesienia. Nie patrzę więc już na niego, gdy zbiera wyniesione z bunkra strzelby.
Prowadzę Myszę do lasu i sadzam ją bezpiecznie za jakimś krzakiem. Gdy kontrolnie wracam, by jeszcze się rozejrzeć, Cichego już nie ma. Powoli spoglądam w dół i podnoszę do połowy jeszcze pełną butelkę wody Piksy, która nie zmieściła się już w wypełnionych bronią ramionach Szekspira.
Wracam do Myszy. Nie podnoszę głowy. Myślę o Cichym. Myślę o Piksie.
Nie dociera do mnie jeszcze, że Piksa poległ. Że życie, jakie toczyło się przez ostatnie tygodnie, zmienia swój bieg. Że prawdopodobnie zginę pod ostrzałem, walcząc z bronią jak chłopak. Jeśli taki los mnie czeka, to drogo sprzedam swoje życie, myślę i przygryzam wargę. Jak Piksa.
Gdzieś tam, w okopach, Cichy mówi pozostałym przy życiu kolegom, że szpital polowy zbombardowano, że bunkier poszedł z dymem razem z czołgiem i Piksą. Że Etka została, by zająć się ranną Myszą. Znam go już wystarczająco dobrze i wiem, że wszystko mu się wali, że nie wie, ilu jeszcze kompanów straci w wyniku swoich decyzji.
Dowództwo wyższe wystawiło go do wiatru. Jest jeszcze zbyt młody i za mało doświadczony, żeby sobie z tym sam poradził. Przydałby mu się tam ktoś mądrzejszy od niego.
Wojna się nie zmienia.
Mysza dzielnie się trzyma, ale obie wiemy, że nie ma co się oszukiwać. Rozwijam brudną szmatę i rozdzieram rękaw. Rana jest brzydka, głęboka i krwawi. Wygląda to wyjątkowo niepięknie, ale biorę się w garść, bo Mysza nie takie oglądała.
Oszczędzając wodę, płuczę fartuch Myszy i delikatnie obmywam jej ramię. Mysza, doświadczona, mówi mi po kolei, co robić. Krzywię się, ale w końcu wiążę mokry opatrunek i kładę się na ziemi. Spoglądam na gałęzie jakiejś dziwnej poskręcanej wierzby, wiszące kilkanaście centymetrów nad moim nosem.
Cichy zostawił dla nas dwa pistolety. Pragnęłam, żeby miały się nie przydać.
Mysza kołysze się lekko. Źle z nią. Pieprzyć nakazy, myślę hardo i ściągam jej hełm. Teraz widzę, jaka jest rozpalona. Pranie praniem, ale postrzał i brud zdążyły już zrobić swoje. Jedyna nadzieja w tym, że jej organizm poradzi sobie z zakażeniem.
Patrzy mi w oczy. Wzrok ma nieco zamglony.
– Etka… – szepcze – to nie tak miało być… – Osuwa się. Siadam szybko i podtrzymuję ją. – To nie żadna śmierć, polec od głupiego zakażenia. Daj mi broń…
Wojna to wojna.
– Zostań tu i nie wygłupiaj się – odpowiadam ostro. Zaraz zacznę panikować. – Polecę po pomoc.
– Skoro nie pozwalasz mi polec z honorem, to chociaż zostań ze mną – Głos Myszy ciągle jeszcze ma apodyktyczny ton. Po oczach jednak widzę, że po prostu stara się jak może.
– Sama nie dojdziesz nawet do krawędzi lasu – stwierdzam fakt. – Nie zabrałaś ze sobą niczego?
– Nawet głupią penicylinę przywaliło kupą gruzu – odpowiada obojętnie Mysza. – Etka, ja już nie mogę… – dodaje szeptem i łzy spływają jej po twarzy.
Też chce mi się zachować po babsku i rozkleić. I zaraz chyba to zrobię. To ponad moje siły.
Biedna Mysza. Teraz dopiero widać po niej, co czyni zakażenie w słabym organizmie.
– Piksa przynajmniej zginął na miejscu. Nic nie czuł – mówi Mysza i znów spogląda na broń.
Wiem, co jej chodzi po głowie. Czuję, że pieką mnie oczy. Mam ochotę wybić jej to z głowy.
Ale to wojna. Nie mogę decydować o jej życiu.
Biorę strzelbę i kładę obok jej zdrowej ręki. Jak będzie chciała, sama to zrobi.
Mysza płacze. Prostuje się i przytula się do mnie. Obie wiemy, że nie musi już być jędzą, babochłopem, niepokorną sanitariuszką pyskującą Cichemu.
– Etka, ja już nie mogę… Wybacz mi – chlipie Mysza do mojego ucha.
Ściskam ją mocniej.
– Powiedz, że… Powiedz, że zginęłam od kuli. I, Etka… Do zobaczenia kiedyś.
– Do zobaczenia, Mysza – odpowiadam cicho.
Mysza puszcza mnie jedną ręką.
Cichy trzask.
Głowa myszy opada na moje ramię.
Mokrym jeszcze końcem szmaty owiniętej wokół bezwładnej ręki ścieram strużkę krwi z jej skroni. Zakładam hełm na głowę Myszy, tam, gdzie jego miejsce.
Za młoda była Mysza. Tak jak i Piksa.
Wszyscy tu jesteśmy za młodzi.
Wojna się nie zmienia.
Układam Myszę pod krzakiem. Lufą pistoletu rysuję na ziemi krzyż, po czym wkładam broń w jej złożone ręce. Już nie płaczę. Siedzę i patrzę na spokojną już twarz Myszy.
Głupia, nieduża rana postrzałowa. Na dobrą sprawę, sama w sobie niegroźna. Gdyby nie syf, nie miałaby większego wpływu na dalsze zdrowie Myszy.
Wojna jest bezlitosna.
Wstaję. Ciężko mi, ale wiem, że muszę. W ciągu niecałej godziny widziałam śmierć dwojga przyjaciół. Drżącą ręką podnoszę z ziemi drugą strzelbę i wstaję. Nie oglądam się za siebie, czuję się na to za słaba. Muszę odszukać Cichego i pozostałych.
Cichy jest za szańcem na wzgórzu. Rozmawia z Szajterem, swoim przyjacielem.
Bez słowa podchodzę do nich od tyłu.
Szajter aż podskakuje, gdy mnie słyszy. Cichy tylko obojętnie odwraca głowę. Po mojej minie domyśla się wszystkiego.
– Gdzie ją zostawiłaś? – pyta tylko.
Kiwam głową w stronę lasu.
– Zginęła od kuli – powtarzam słowa Myszy.
Cichy spuszcza głowę. Szajter nic nie mówi. Cichy musiał już go poinformować o złym stanie Myszy.
Zaciska zęby. Wiem, że nie takie dowództwo sobie wyobrażał. Wydarzenia ostatniej godziny muszą być dla niego ciągiem osobistych porażek. Jestem zła na dowództwo wyższe, że wpakowało go w to wszystko, znając jego stosunek do walki.
Zbyt emocjonalny stosunek do walki.
– Ilu nas zostało? – pytam.
Cichy i Szajter patrzą po sobie.
– Czterdziestka – odpowiada Szater. – Bez Myszy.
Cichy przygryza usta. Powoli odpina trok przy hełmie i zrzuca go na ziemię.
– Jestem gotowy iść tam i polec jak żołnierz – mówi wolno. – Jeżeli komuś zależy…
Nie kończy. Nie musi. Szajter zerka na mnie, po czym niespodziewanie łapie Szekspira za szmaty i wymierza mu solidnego kopa w szanowność. Podnoszę z ziemi hełm Cichego i bez damskiej delikatności wciskam mu na ten głupi łeb.
Cichy zrywa się na równe nogi, rozciera szanowność i zapina trok od hełmu. Patrzy się na nas i chyba doszedł do siebie.
– Cholera jasna, do broni! Nie będziemy sprzedawać życia tym pieprzonym Szwabom, niech ich kulawy pies! – wrzeszczy.
Ludzie patrzą zdziwieni.
Tak. Zdecydowanie doszedł do siebie.
– Tak trzymać, komendancie – mówię hardo i walę go w łopatki.
– I nie zachowywać mi się jak baba – dodaje Szajter i poprawia. Cichy patrzy na niego spode łba.
Głośno odchrząkuję. Panowie patrzą na mnie. Cichy marszczy nos, Szajter pokazuje uzębienie.
– Ciebie i tak to nie dotyczy, Etka – mówi Szajter pojednawczo.
– To co robimy, Führerze? – pytam Cichego zadziornie. Cichy patrzy w stronę dalekiego obozu dowództwa wyższego, po czym przenosi wzrok na nadciągającego stamtąd chłopaka.
Zdyszany żołnierz staje przed Cichym, wręcza mu jakąś kartkę, po czym opiera się o kolana, by złapać oddech.
Cichy szybko przesuwa wzrokiem po wiadomości. Gdy próbujemy z Szajterem podejrzeć, odwraca się tyłem. Chłopak podaje mu długopis i Cichy skrobie coś na drugiej stronie świstka, po czym taksuje młodego wzrokiem.
– Nie dasz rady lecieć z powrotem – mówi tonem orzekającym. Młody z ulgą kiwa głową. – Etka, pobiegnij do nich.
Wciska mi kartkę. Nie podoba mi się ten pomysł, ale już przywykłam.
Salutuję, po czym wyciągam ramię do góry.
– Heil, Szekspirze.
Niech zna moją opinię na ten temat.
Odwracam się na pięcie i zmykam, nie czekając na odpowiedź.
Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej orientuję się, że nie mam przy sobie broni. Ten stan rzeczy w obecnych okolicznościach bywa bardzo zdradliwy, czynię więc bezzwrotną pożyczkę od kogoś poległego. Wojna to wojna. Jemu się już nie przyda. Pistolecik lekki, akurat dla umundurowanej dziewczyny z poselstwem.
To nie takie łatwe.
Mimo, że przywykłam do strzelanin nad głową.
Przemykam, chowając się za wszystkim, co nie jest płaskim terenem. Wykorzystuję nawet wrak niemieckiego czołgu.
Wojna to wojna.
Po głowie chodzą mi ulubione kawałki ze zbiorów Cichego. Droga, niezbyt długa nawet, dłuży się irytująco. Muzyka pomaga. Byle do dowództwa wyższego.
Gdy w końcu staję, by oddać kartkę i napić się zaoferowanej wody, dociera do mnie zmęczenie i adrenalina. Nie chcę zostawać. Wolę wrócić do swoich, do Cichego…
Odpoczywam chwilę i ruszam.
Nie chce mi się znowu biec. Czuję się zła. Co ja tu w ogóle robię, do cholery? Dziewczyna na wojnie. Też mi się zachciało. Mysza już swoją wojenną wyprawę zakończyła, a była tylko sanitariuszką. A ja? Ja biegam ze spluwą i noszę karteczki. Których nawet nie czytam, bo nie można rozproszyć uwagi. Znaczy się można, ale grozi śmiercią lub kalectwem. Poza tym jestem… no, babą. Baby nie nadają się do walki. Są za słabe. Psychicznie i fizycznie. Baba na wojnie powinna otoczyć troskliwą opieką rannego faceta na wojnie. A ja ani do tego się nie nadaję, skoro ledwo co dałam radę zrobić Myszy opatrunek. Powinnam siedzieć w zakurzonym bunkrze i włamywać się do systemów szwabskich…
Teraz może to robić co najwyżej duch Piksy. O ile w postaci bezcielesnej będzie potrafił poskładać spłaszczony sprzęt z powrotem do formy działającej.
Do okopu. I uważać. Uważać. Uwa…
Coś śwista mi nad głową. Odruchem warunkowym padam na ziemię i przewracam się na bok. Cholera jasna! Uważać!
Przedostaję się w końcu do swoich. Młodego od karteczki już dawno nie ma, jak zauważam jeszcze z drugiego końca szańca. Pewnie wziął mój porzucony pistolet i poleciał na front.
Zauważam jeszcze jedną rzecz.
Coś jest nie tak.
Widzę z daleka Szajtera. Ma charakterystyczną bliznę na twarzy, dobrze ją widać nawet stąd.
Gdzie Cichy?
Zawsze w terenie trzyma się razem z Szajterem. Raczej nie zmieniłby zdania tak nagle. Chyba, że wypadłoby mu coś ważnego…
Gdy podchodzę bliżej, dostrzegam go. Siedzi na ziemi, oparty plecami o jakiś kamulec.
Musiał coś sobie zrobić.
Jasne, myślę, bo złość mi jeszcze nie przeszła, zmieniła tylko swój obiekt. Innymi chce komenderować, ale samego siebie to już nie dopilnuje.
Głupek…
Żywię do niego naprawdę dużą sympatię.
Ale to i tak głupek.
W końcu do nich docieram.
– No i coś ty sobie nawywijał… – rzucam na wstępie.
– Daj mu spokój – odzywa się Szajter. – Już się nasłuchał ode mnie.
Cichy patrzy na niego morderczym wzrokiem.
– Ale co się stało? – pytam.
Komendant Cichy milczy przez chwilę, najwyraźniej również zły na siebie. Patrzy gdzieś do przodu. Trzyma się kurczowo za nogę.
– Oberwałem – mamrocze w końcu. – Unieszkodliwili mnie w taki głupi sposób… Sukinsyny jedne.
No to już wiem, że to nie rana go boli, ale męskie ego i ambicja.
Wojna jest sprawiedliwa.
Nie patrzy na stopień ani na kwalifikacje.
– Pokaż no – mówię, nauczona już czegoś po doświadczeniu z Myszą.
Przez chwilę mnie olewa, ale odsłania nogę. Lekko go postrzelili, wręcz wygląda to tak, jakby oberwał wyłącznie przez pecha. Krwi prawie nie ma. Na moje niewprawne oko wygoiłoby się i bez żadnych zabiegów. Ale chodzić, ani nawet stać z tym nie można, i to Cichego wkurza, bo gdyby jak Mysza dostał chociaż w rękę, mógłby jeszcze zrobić z siebie jakiś użytek.
Ambicja i ego…
– Przynajmniej ci się nie zapaskudziło.
Cichy obojętnie podnosi na mnie wzrok.
– U Myszy to było naprawdę nieciekawe, ale i tak by się wylizała, gdyby miała silniejszy organizm – burczy. – Nic mi nie będzie. Głupia rura! – podnosi głos. – Gdybym się o nią nie potknął, to by mnie nie ustrzelili…
– Dowódca nie użala się nad sobą – przerywa mu Szajter. – Jaki dajesz przykład swoim ludziom?
Cichy mógłby się odgryźć bez problemu, ale nie ma argumentów.
– W ciągu dwudziestu minut dotrą posiłki – zmienia temat. – Zadanie bojowe dla wszystkich to utrzymać się do tego czasu przy życiu.
I tak wiemy z Szajterem, że w myślach nadal użala się nad swoim uziemionym chwilowo żywotem.
Mysza nie marudziła aż do momentu, w którym przyjęła do wiadomości, że już po niej. Aż do końca zachowywała się, jak na żołnierza przystało. Nie ma co się dziwić, że wolała skończyć, póki jeszcze miała przytomny umysł, niż leżeć w gorączce do wieczora.
Nie dalej jak pół kilometra stąd słychać donośny huk.
Szajter chowa się za szańcem i kuli ramiona.
– Co to było? – Cichy odzyskuje trochę z przytomności umysłu.
– Chyba podłożyli filipinkę pod czołg – Szajter bierze karabin i prostuje się. – Zmykam. Tam się bardziej przydam.
– Moment. – Cichy ściąga hełm i przez chwilę przygląda się umocowanemu z przodu małemu, tłoczonemu w blaszce orzełkowi. Oznaczającemu dla zwykłych żołnierzy, że tego, kto ma go na hełmie, powinno się słuchać. – Weź to na razie. Tutaj jest chwilowo bezużyteczny.
Szajter lekko zakłopotany.
Uśmiecham się. W sumie nie dziwię się Cichemu. Szajterowi można ufać.
Szajter przeskakuje na drugą stronę okopu. Cichy zakłada jego hełm. Bez tego ani rusz.
Wychylam się, by zobaczyć, co się dzieje.
Wielki kawał pancernej blachy ostro dymi, ze środka migają płomyki. Nad lasem przelatuje kilka samolotów. Oprócz tego standard: huk, trzask i salwy.
Jakieś sto metrów dalej kilku Niemców. Pośród nich jeden ważniejszy. Poznaję po tym, że wrzeszczy na innych.
Niedaleko znajduje się jakieś stare drzewo, którego jakimś cudem jeszcze nie zwalono.
W okopie leży broń.
Podrzucam w ręku zdobyczny pistolet i dobieram sobie jeszcze jeden.
Ignorując Cichego i jego ewentualne zastrzeżenia, rozglądam się pobieżnie i wyskakuję w teren.
Kluczę do drzewa. Chowam się za nim. Niemcy patrzą w drugą stronę. Chwilę później żołnierskie pionki biegną gdzieś, a wrzeszczący patrzy za nimi i spaceruje sobie tam i z powrotem.
Wyskakuję zza drzewa.
– Du! – krzyczę. Moja znajomość szprechanego uniemożliwia mi użycie bardziej adekwatnego wołacza.
Zresztą ten chyba jest najbardziej adekwatny.
Szwab odwraca się w moją stronę i sięga po broń.
Pada w sekundę później.
Drżącą ręką chowam pistolet do kabury na pasie i zmykam.
Wojna to wojna.
Jeden na razie mi wystarczy. Wracam. Muszę trochę uspokoić nerwy. Za Myszę, odzywa się coś w mojej głowie.
Naprawdę nie nadaję się do tej roboty. Chcę z powrotem przed ekran. Może i bunkier był zakurzony po granice nieprzyzwoitości, ale miałam przynajmniej zajęcie, które było dla mnie odpowiednie, w którym mogłam się wykazać i które lubiłam. A Piksa zawsze skądś wykombinował mineralną.
Nad szańcem jakiś lekki ruch. Jak dojdę, to sprawdzę.
Przełażę przez barierę bezpieczeństwa. Cichy siedzi tam, gdzie siedział, tylko w trochę innej pozycji. Mam dziwne wrażenie, że patrzył na moją małą akcję, po czym znowu się schował. Dla jakichś raczej niezrozumiałych dla mnie pozorów.
– Całkiem nieźle – mówi na mój widok. Chyba nie mógł się powstrzymać.
– To znaczy, że jednak jesteś w stanie ruszyć szanowność na tyle. żeby się wychylić? – Robię do niego minę.
Ach, to jego słynne mordercze spojrzenie spode łba.
– To proszę bardzo, idź tam i nagoń mi ich tutaj, a ja ich stąd powystrzelam! – unosi się.
– Jeżeli dręczenie się i najeżdżanie sobie na ambicję nie przynosi wymiernych rezultatów, to może rozważ moją propozycję przestania? – pyskuję już jawnie.
– Tak na wszelki wypadek, jakby zdarzyło ci się zapomnieć, to ja w dalszym ciągu mam cię pod sobą, Etka, więc racz się hamować – mówi ostro.
Aha. Czyli traci argumenty.
Przez chwilę mierzymy się wzrokiem.
Wpada Szajter.
– Od lasu idą nasi – informuje rozemocjonowany, zdyszany. – Cichy, jesteś potrzebny.
– Tylko jak mam tego dokonać – mamrocze zły Führer w stanie spoczynku. Próbuje się podnieść, opierając się o kamień, ale bez wymiernych efektów.
Szajter przewraca oczami. Łapie go za szmaty i bezceremonialnie stawia na nogi. Cichy zatacza się, opiera o niego, zaciska zęby. Szajter oddaje mu hełm z orzełkiem. Cichy chwieje się na jednej nodze, łapie jakoś równowagę i pozwala się prowadzić, choć nie przychodzi mu to łatwo. Biorę broń ich i swoją.
Szekspirek niewdzięczny. Wolałby tam dalej siedzieć i myśleć, jaki to on biedny i nie może nic zrobić?
Przesuwa palcami po blaszanym orzełku.
– Przydał się? – pyta.
– W jednym momencie – odpowiada Szajter po chwili. – Gdy zacząłem krzyczeć do jakiejś grupki Szkopów, co myślę o nich i ich matkach. Dowiedziałem się przypadkiem, że zwykłych pionków mają nakazane olewać, ale ja miałem tę blaszkę, więc chcieli mnie rozstrzelać na miejscu. Z tym, że zanim zdążyli mnie drasnąć, nasze chłopaki wpakowały im serię w plecki.
Uśmiechamy się z Cichym krzywo. Nie wiem nawet, jak on, ale ja nie lubię takich zagrań nie fair.
Ale cóż.
To w końcu wojna.
Herr Cichy wraca do gry.
Jedną ręką opiera się o barki Szajtera, w drugiej trzyma strzelbę. Ja ubezpieczam od tyłu. Nawet mi to odpowiada, zwłaszcza, że widzę po minie Szajtera, iż Cichy waży swoje.
Pod lasem widzę naszych. Cała kolumna.
Czujemy ulgę.
Oddział wychodzi nam na spotkanie. Jakaś komendancka wymiana zdań. Nie jesteśmy z Szajterem upoważnieni. Dowiadujemy się za to, że mają jakieś środki opatrunkowe. Szajter się szczerzy. Woli walczyć i robić Niemców w konia niż użerać się ze zbolałym ego przyjaciela. Rozumiem go. Też preferuję efektywną robotę.
Szajter zdołał coś podsłuchać i dzieli się ze mną rewelacjami. Dowództwo wyższe wpadło w końcu na to, że Cichy za wcześnie doznał dopustu wojskowej odpowiedzialności i zabrało mu orzełka. Ponieważ jest w stanie bardzo dobrym, ma trafić w ręce opieki medycznej, odpocząć trochę i wracać ubezpieczać okop. Jest silny, szybko się wyliże.
Znika jeszcze na chwilę, a ja rozmawiam z paroma chłopakami od posiłków.
Nie ma wśród nich osób od pomocy medycznej.
Wołają mnie ci wyżsi rangą, co zdeorzełkowali Cichego. Od razu pytam ich więc o wspomnianą przez Szajtera pomoc medyczną.
Dowiaduję się, że owszem, jest tu ktoś taki. Konkretnie dziewczyna.
Konkretniej ja.
Ludzie!
Dlaczego dziewczyny na wojnie mają pięć i pół razy cięższy żywot od facetów!
Tylko dlatego, że wojna to męska rzecz?…
No dobra. Zdążyłam już się nauczyć, kiedy można dyskutować, a kiedy lepiej nie.
Cichy siedzi pod drzewem. Szajter wraca w teren razem z tamtymi i zostawia mnie na pastwę jego fochów. Uzbrojona w egzemplarz apteczki polowej, siadam przy byłym komendancie.
Teraz mamy ze sobą coś wspólnego.
Obydwoje jesteśmy niezadowoleni z tego, co musimy robić – lub nie robić.
Jest tylko jedna drobna różnica.
Role się odwróciły. Teraz to on jest pode mną.
Otwieram apteczkę. Cichy podciąga nogawkę bez słowa. Nie odzywa się od dłuższej chwili. Bo i po co, teraz, kiedy oficjalnie dostał zezwolenie na strzelenie focha stulecia? Dlatego nie spodziewam się, żeby w najbliższym czasie dał się zagadać. Nawet go rozumiem.
Ta męska duma.
Nie patyczkuję się z nim. No to co, że jestem dziewczyną.
Wojna skutecznie wypiera z kobiecości.
Nawet się nie krzywi. Patrzy tylko ponuro gdzieś przed siebie. W sumie ma o co być zły. Z początku niedoceniany, później przeceniony przez dowództwo wyższe. Ani to, ani to mu nie posłużyło. Miał pod sobą chłopaków z pistoletami, skomputeryzowany bunkier i szpital polowy, zostały tylko chłopaki – a już nawet i to nie – i rana postrzałowa.
Trudno znieść przepychanie się do władzy, ale jeszcze trudniej upadek z tego konia.
On nawet nie miał czystokrwistego ogiera, tylko kucyka na długich, cienkich nogach. Tym bardziej duma boli.
– Potrzymaj mi tu – mówię, chcąc zacisnąć supeł na opatrunku. Kładzie palec na bandażu i nawet nie odwraca wzroku. Rozciera tylko nogę, żeby krew lepiej krążyła.
Wstaję, bo jego urażone milczenie działa mi na nerwy.
– Znajdę ci jakiegoś kija – dodaję – bo nie masz co liczyć na to, że uwiesisz się na mnie jak na Szajterze.
Nie ma głupich. Za bardzo lubię swój kręgosłup.
Cichy uśmiecha się drwiąco, ale i z lekką goryczą.
Skoro w swoim mniemaniu ma wybitnie poważny problem, to nic mu na to nie poradzę. Oddalam się trochę i rozglądam za jakimś mocnym kijkiem. Kilkadziesiąt metrów dalej ułamuję takowy przy pomocy buta z jakiegoś przewróconego drzewa. Gdy czyszczę go z gałązek, mój wzrok pada na pokręconą wierzbę i rosnący pod nią krzaczor.
– Mysza… – szepczę i przełykam ślinę. Jej już nie pomogę. Wracam do mojego poszkodowanego indywiduum. Rzucam podpieracza na ziemię obok niego.
– Dasz już radę wstać? – pytam oschle.
– Zaraz – wzdycha w odpowiedzi.
Wkurza mnie koleś. Nie wytrzymuję już. Kucam przed nim i patrzę mu w oczy.
– Słuchaj no, panie księciu – mówię wojowniczo. Ktoś tu musi w końcu zachowywać się jak mężczyzna. – To, że wojna wymaga ode mnie, żebym była jak facet, znoszę. Ale mam dość tego, że każesz mi jeszcze robić za swój mechanizm od męskich decyzji!
Patrzy na mnie zaskoczony na maksa. Z rozdziawionym otworem gębowym wygląda powalająco.
– A więc bierz się w garść, Szekspir, i przestań się w końcu nad sobą użalać, bo świata przez to nie uratujesz, a tylko zarobisz ode mnie kopa w szanowność.
– Do jasnej cholery, wiesz co? Wkurzasz mnie, Etka, bo masz rację! – Nie wytrzymuje wreszcie Cichy.
– Bo moje męskie ego nie potrafi pogodzić się z myślą, że nie jest najlepsze na świecie – dopowiadam w jego imieniu.
– Potrafi – burczy Cichy. – Ale potrzebuje na to czasu.
Dobra moja. Teraz powinno pójść z górki.
– To jak? Ruszysz organizm i pomożesz tym, którzy cię potrzebują? – pytam dalej ostro.
– Najpierw daj mi wody – mówi wreszcie jak on.
Podaję mu manierkę z apteczki. Prawie wszystko wypija, ściąga hełm i resztą studzi sobie przegrzany od myślenia czerep. Biorę od niego pustą manierkę i, nie przejmując się nim tak samo, jak on mną, wyciągam sobie drugą i sama odświeżam gardło. Robię porządek w kasetce i zamykam ją.
– To jak, żołnierzu? Wstawamy? – zagaduję z przekorą.
Posyła mi spojrzenie mówiące „ha, ha, bardzo śmieszne” i radzi sobie z pomocą kija i pnia drzewa.
Bawi mnie ta chłopięca postawa „ja sam”. Czuję chyba politowanie dla tego młodego mężczyzny, który zdaje się sam nie wiedzieć, czy jest już dorosły. Odnoszę wrażenie, że podobnie reaguje matka na nieporadny upór swojego paroletniego maleństwa.
Niesie swoją broń i użera się z niesprawną nogą. Krzywi się, ale na upartego idzie do przodu.
– Pomóc ci? – pytam już normalnie.
– Jestem już duży, mamusiu, poradzę sobie – odparowuje.
Ha.
– Dobrze, chłopczyku – odpowiadam w tym samym tonie i głaszczę go po główce.
Robi do mnie minę. Szczerzę się w odpowiedzi.
Dochodzimy do szańca bardzo powoli. Idę krok za nim i ubezpieczam nas oboje. W końcu jakoś docieramy.
Cichy siada z ulgą w tym samym miejscu, co poprzednio. Chwilę daje nodze odpocząć, po czym podnosi się na kolana i wygląda w teren. Na nasze szczęście okopy znajdują się na małym wzniesieniu i osłaniają drogę od lasu przed otwartym polem bitwy.
Mamy dużo do roboty.
Biorę z ziemi jakiś karabin i również się wychylam. Chcę pomóc panom. Cichemu się to nie podoba.
– Siedź tam, Etka, i dbaj o zdrowie – syczy do mnie. – Ktoś musi być sprawny i opatrywać innych.
– Cicho, Cichy – odburkuję.
Przez chwilę patrzymy na siebie z zacięciem. Cichy odwraca się i przykłada broń do twarzy. Niezbyt przytomnie patrzę w jego profil i przez moment tracę obeznanie w sytuacji.
Na wojnie moment to bardzo dużo czasu.
Czyjś krzyk podrywa mnie do rzeczywistości. Mrugam i próbuję zorientować się, co się dzieje, ale Cichy bez ostrzeżenia łapie mnie za szmaty i ciągnie w dół.
Czuję mocne uderzenie w czerep.
– Co jest… – stękam oszołomiona. Przede mną dwóch Cichych posyła za okop salwę z karabinu. Unoszę rękę i macam hełm z tyłu. Pocisk zrobił w nim głęboką bruzdę, ale nie na wylot.
– Cholera, jak każę siedzieć i się nie wychylać, to się nie wychylać! – krzyczy Cichy. Jest zdenerwowany. Nawet mu się nie dziwię. – Nic ci nie jest?
– Cała i zdrowa, poza tym, że mam pomroczność jasną – mamroczę. – Nie, nie oberwałam.
– To dobrze – cedzi.
Leżę na ziemi na boku. Odkłada broń i osobiście sprawdza stan mojego hełmu.
Nic dziwnego. Wystarczająco już mu się dzisiaj życie zawaliło.
A i mi jakoś specjalnie się jeszcze nie spieszy.
Jestem za młoda.
Chociaż oni też byli młodzi.
I Cichy też.
Pozwalam wsadzić sobie przedramię pod łopatki i podnieść się do pozycji siedzącej. Otarcie się o śmierć bądź co bądź jest bardzo męczące.
Ale na wojnie to normalka.
– Dzięki – szepczę.
Uśmiecham się lekko i bez krępacji przytulam się do niego. Odwzajemnia uścisk. Może cokolwiek zdziwiony.
Na wojnie się dojrzewa.
KONIEC
Related content
[ TEXT ]
Nera01 - W Restauracji Zycia
Nera01 - Auschwitz Children
Nera01 - The primary school end-test
Nera01 - Infected file - error
Nera01 - Monstrance
Nera01 - At the sunset by the lake
Nera01 - Slytherins year 1977
Nera01 - Girl
Nera01 - Remus Lupin vol. ?
Nera01 - Children's rights [contest]
Comments:
0